"; ?>

paydayloans

Żagle pięknie cerować, codziennie pokład zmywać…

Kiedy pośpiech relacji Zakopane-Gdynia wtacza się powoli na stację, szarość czwartej nad ranem trochę się rozjaśnia. Po 10 godzinach spędzonych w zakurzonym korytarzu jest mi już wszystko jedno, czy śpię, czy nie. Iława Główna. Nie, nie wysiadam. Opowiem Wam tylko o miasteczku mojej historii.

Karolina jechała na drugi koniec Jezioraka i plecak szykowała już chyba z miesiąc wcześniej. Wszem i wobec zapowiadała, że wróci z patentem żeglarskim. Owszem, działało mi to na nerwy – po pierwsze, siostra jest sześć lat młodsza, po drugie – ja patentu nie miałam. Turnus drugi upatrzyłyśmy sobie z Gabryśką już wcześniej, więc kiedy tylko z nieba spadły mi pieniądze za jakieś dorywcze zlecenie, rzutem na taśmę zapisałam się na obóz. Mój Adaś zachwycony ta perspektywą nie był, ale Gabrysia obiecała mnie pilnować i pojechałyśmy.

Badanie gruntu i przyglądanie się sobie z ukosa w iławskim hangarze przerwała instruktorka Agnieszka, komenderując: - No, to teraz test z pływania – jej uśmiech nie był złośliwy, ale lało jak z cebra i było paskudnie zimno, więc wymieniłyśmy z Gabryśką porozumiewawcze spojrzenia. Wskoczyłyśmy do tej wody. Dwie wariatki z uniwersytetu na obozie polibudy.

Instruktor trafił mi się fantastyczny. Zwroty przez sztag trzaskałam z coraz większą radością (rufy z mniejszą, ale Jacek zawsze potrafił podnieść na duchu – słynne później: „było dobrze, ale..” trzymało całą naszą wachtę przy nadziei, że uda nam się zdać końcowy egzamin) i choć pogoda wciąż nie chciała się poprawić, najchętniej nie schodziłabym z pokładu. Gabrysia miała trochę inne wrażenia – wysoki brunet, który dowodził jej wachtą, choć przystojny, wydawał się antypatycznym służbistą. - Czemu nie możemy się zamienić? – żartowała. – Przecież to ja przyjechałam tu na łowy, a nie ty – dodawała z przekąsem. Faktycznie, Gabrysia, która leczyła rany po dwuletnim związku, zamierzała się wyszaleć. Śmiałyśmy się potem, że nawet przed planową wywrotką omegi poprawiała sobie makijaż.

Kobiety stanowiły na obozie zdecydowaną mniejszość – proporcjonalnie więc przysługiwało nam mniej pryszniców. Podczas gdy panowie mogli nacieszyć się trzema, my cisnęłyśmy się w kolejce do jednego. A że wstać rano ciężko było, musiał nadejść dzień, kiedy z mokrymi ręcznikami i kosmetyczkami w rękach wbiegłyśmy na apel spóźnione. - Zgłosicie się do KWŻ – usłyszałyśmy. Zabrzmiało groźnie. I już kilka godzin później bez wielkiego przekonania machałyśmy miotłami w hangarze, ściągając z okien płachty pajęczyn. Na szczęście, napięty plan dnia nie pozwolił nam długo rozkoszować się tym zajęciem.

A plan wyglądał mniej więcej tak: zmęczeni dniem poprzednim wstawaliśmy tuz po tym, jak przyłożyliśmy głowę do poduszki. Łazienka, apel, śniadanie i na wodę /w tym czasie Adaś pisał mi pierwszego smsa, ale nie brałam komórki na jacht/. Po intensywnej edukacji następowała chwila na obiadek /Adaś pisał znów, ledwo miałam czas odpowiedzieć/ i znowu wracaliśmy na łódki – tym razem po to, by ścigać się w codziennych regatach – ku radości instruktorów, którzy już po paru dniach oglądali nasze rozpaczliwe zmagania z bezpiecznej odległości. W tej dziedzinie wachta Gabrysi zdecydowanie wiodła prym – moja ukochana, czwarta wachta dopiero ostatniego dnia regat zawalczyła o miejsce wyższe niż ostatnie w klasyfikacji… Po regatach co dzień godziliśmy się z faktem, że trzeba znów wszystko ładnie sklarować i zmyć pokład /Adaś dzwonił, ale telefon leżał przy łóżku/. I to szybko, bo kolacja już czekała. A po kolacji wbiegaliśmy tylko do naszych kontenero-apartamentów po kajety i długopisy, żeby tylko punktualnie pojawić się na wykładzie. Czas wolny zaczynał się po nim – kiedy mózgi odporne na wszelką wiedzę już parowały, ręce po całym dniu odpadały i organizm krzyczał, że chce spać /dzwoniłam do Adasia i tłumaczyłam się, czemu nie odpowiadałam/. I wtedy zawsze znalazł się ktoś, kto to ognisko rozpalił…

Ktoś, kto całego dnia pływania nie kończył, wpatrując się w wesoło igrające płomienie i nie śpiewał w kółko o wymarzonej w snach koi, nie zrozumie, na czym to wszystko polega. Gabrysia brała gitarę, chłopcy przynosili piwo i do drugiej, trzeciej w nocy niebo słuchało lepszych i gorszych interpretacji „Gdzie ta keja” i „Peggy Brown”. Wszyscy stawali się sobie bliżsi, a i Gabrysiny instruktor przeobrażał się w jej oczach z wkurzającego nauczyciela w postać o cechach coraz bardziej ujmujących. I nikt starał się nie myśleć o tym, jak mało już czasu zostało do porannej pobudki.

- Aaa! Uważaj, Shangri La! – z tym okrzykiem każdy początkujący żeglarz odchodzący od kei spotykał się kilka razy dziennie. Shangri La to łódka, której właściciel z pewnością należał do ludzi odważnych. Od lat trzymał jacht w miejscu wysokiego ryzyka, narażając go na codzienne ataki niewykwalifikowanych sterników. Kiedy więc po obiedzie zobaczyłam Bartka (zawsze uśmiechniętego) i Piotrka (który mówił tak cicho, że śmialiśmy się, że idzie na dziób powiedzieć załogantowi, żeby przygotował cumę) zawzięcie cerujących grota, jasnym było, że biedna Shangri La musiała maczać w tej sprawie swoje salingi. Nie był to zresztą jedyny przypadek katastrofy na obozie – zdarzał się i prawdziwy Mateusz za burtą (zupełnie niechcący), i zderzenie omegi z micro polo (też niechcący), a nawet złamana płetwa sterowa. To ostatnie przeklinałam stokrotnie, bo zdarzyło się podczas regat, w których, już już zbliżaliśmy się do mety jako drudzy.

Adaś nie dawał sobie wytłumaczyć, że czasu jest naprawdę mało. Przyjechał nawet na jeden wieczór, żeby przekonać się na własne oczy. - Wiesz, ja tam was nie rozumiem. Mnie jakoś zupełnie to nie ciągnie – mówił, kiedy pokazywałam mu nasze łódki kołyszące się przy kei. – Naprawdę nie możesz wyrwać się stąd na jeden dzień? Jakoś nie mogłam. A tymczasem egzamin zbliżał się wielkimi krokami i nawet wieczorne ogniska zrobiły się jakby krótsze. Nogi od krzeseł i puste butelki nagle pokryły się krawatami, którym usiłowaliśmy nadać kształt wyblinki albo węzła cumowniczego, a charakterystyczne niebieskie podręczniki objawiały się nawet na jachtach, kiedy flauta uniemożliwiała emocjonowanie się regatami.

Gabrysine zęby wyszczerzyły się w uśmiechu, kiedy wyczytano jej nazwisko: - Egzamin zdany z wynikiem pozytywnym. Gratuluję – egzaminator, który wcale nie był taki straszny, bo dzień wcześniej siedział z nami przy ognisku (tak, mieliśmy ognisko dzień przed egzaminem), wręczył jej zaświadczenie. Swoje odebrałam jakieś trzy minuty później. Nie poszło tak zupełnie łatwo (poprawka z budowy jachtu), ale człowieka wyłowiłam jak trzeba, węzełki zawiązałam i w końcu zostałam żeglarzem. Nie pamiętam, czy od razu oznajmiłam to Adasiowi.

Karolina zdała na patent dwa tygodnie później. Ja przed wyjazdem z obozu prawie się popłakałam. Potem pojechałam z Adasiem w góry i w trzy dni po powrocie się rozstaliśmy. Gabrysia jeszcze w trakcie wakacji została dziewczyną instruktora ze swojej wachty, którego na początku tak nie lubiła. A mi w tym całym życiowym zamieszaniu, które później nastąpiło, udało się mimo wszystko usłyszeć Piotrka, który już niemal od roku jest moim chłopakiem. I zawsze, kiedy zdarza nam się przejeżdżać samotnie przez Iławę (zazwyczaj zakurzonym pociągiem pospiesznym), wysyłamy sobie pozdrowienia. Śmieje się z tego moja mama, bo ona to samo robi od 26 lat, kiedy to poznała tatę. Na obozie w Iławie.

To właśnie jest moja mała historia trochę rodzinna, trochę sentymentalna i przede wszystkim żeglarska. Żeby nie wszystko było tak oczywiste, pozmieniałam imiona prawdziwych osób – ale to jedyne, co zmieniłam. Czasem halsy życia potrafią być naprawdę zaskakujące…

Aha, zapomniałabym. Po zielonej nocy z prysznica płynął jogurt brzoskwiniowy, a na maszcie powiewała bielizna jednej z instruktorek. Jeszcze przed apelem przezornie jednak podmieniono ją na moją chustkę, żeby uniknąć gniewu oceanu na sam koniec tak rewelacyjnego turnusu:-)

Magda Zydek