"; ?>

paydayloans

IŁAWA - Czyli jak ze szczura robi się wikinga

Luksus.

Wybiegając z domu z wielkim tobołem na plecach i ze śpiworem podpiętym do niego tak nieszczęśnie, że w chwilach największego rozpędu plątał się dziko miedzy nogami – to słowo było ostatnim, które miałam w głowie. Mieszkam od kolejki ledwie 10 minut drogi, ale w momencie, gdy niczym gigantyczny ślimak z całym dobytkiem na plecach przemieszczałam się w szaleńczym biegu ku stacji Gdynia Wzgórze Świętego Maksymiliana, trasa ta wydała mi się kolosalna. No i te minuty, które zostały mi do odjazdu kolejki jakieś takie dziwnie przykrótkie.

„Niebywałe” - rzuciłam zdyszanym szeptem w przestrzeń, gdy jakimś cudem udało mi się dopaść pociąg. Pasażerowie zatłoczonej SKM-ki patrzyli na mnie zdegustowani – i rzeczywiście musiałam wyglądać dość niecodziennie z tym wielkim plecakiem na plecach, gitarą przewieszoną pod dziwacznym kątem przez ramię i jeszcze z tym przeklętym śpiworem zakręconym gdzieś dookoła uda. Że już nie wspomnę o zapoconej koszulce i włosach – potarganych przez wiatr na wszystkie strony świata.

Tak się zaczęła moja Iławska przygoda. Siadając na krańcu twardego zydelka, tuląc do siebie swój dobytek pamiętam, że spojrzałam za okno i skarciłam się w myślach „Coś ty znowu sobie zafundowała, Wierzbicka…”. Ukryłam wtedy twarz w klapie plecaka i myślałam tylko o tym, że mogłabym właśnie w tym momencie przewracać się słodko z boku na bok w miękkim łóżku, mrucząc do siebie, że życie jest absolutnie piękne, a nie tak… „Ma pani jakieś drobne…?” usłyszałam nad sobą bełkotliwe pytanie i nie mogłam uwierzyć, że dałam się w to wszystko wpakować.

Sprawcą tego całego wyjazdu była Madzia, moja przyjaciółka, która już od paru sezonów cisnęła mnie jak mogła, żebyśmy w końcu zafundowały sobie taki obóz. Gdy w końcu nadarzyła się okazja, zadzwoniła do mnie i przedstawiła plan na drugą połowę lipca „Wierzbo, to będzie wyjazd naszego życia”. Te właśnie słowa stanęły przede mną jak żywe, gdy wraz z Madzią przekroczyłyśmy próg miejsca, gdzie przez następny dwa tygodnie miałyśmy pomieszkiwać. Czy na początku padło słowo luksus? Z wesołym chichotem Madzia rzuciła na łóżko swój plecak i obracając się do mnie rozłożyła szeroko ramiona: „No to po studencku!”.

Bogu dzięki, że jedzenie nie było „po studencku” przebiegło mi przez myśl gdy z błogim uśmieszkiem przeznaczałam swój czas-na-rozpakowywanie – leżakowaniu. Niestety, leżakowanie to taka czynność, z której nie rodzą się potem opowieści. Ku mojej radości więc, w końcu padło długo oczekiwane hasło: „płyniemy”.

Niestety, między „płyniemy” a „Płyniemy” jest przepaść nie do przeoczenia. Nazwy wiatrów, srebrzystych cacek poprzyczepianych wszędzie do łódki, żagli, sznurków i tym bardziej tych wszystkich zakręconych supełków mieszały się boleśnie. Są ludzie roztropni, którzy dotknięci niewiedzą wycofują się cichcem i próbują schować w najciemniejszym zakamarku łodzi, są też ci naiwni, którzy sądzą, że bez znajomości tego wszystkiego są w stanie bezpiecznie poprowadzić przez wody te 7 m… emm… dajmy na to… drewna i są też ci kompletnie dotknięci szaleństwem (co, jak się okazało, kolejno zaczęło dotyczyć wszystkich iławskich obozowiczów), którzy czerpią niebagatelną przyjemność z robienia czegoś absolutnie nowego, poniekąd niebezpiecznego, posiadając wiedzę, która, mimo iż z dnia na dzień stawała się bogatsza – wciąż pozostawiała wiele do życzenia.

Tak więc, gdy pewnego słonecznego poranka oznajmiono nam, że już więcej nie będziemy pływać z instruktorami, a warto dodać, że dla wielu instruktor na łódce był synonimem bezpieczeństwa, po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. A ja – jako że jestem stworzeniem wyjątkowo ciepłolubnym, które aby wyjść spod kołdry i śpiwora potrzebuje najsampierw wciągnąć sobie do leża farelkę i wówczas, owinąwszy się szczelnie po sam nos polarem, wysunąć wpierw stópkę spod kołdry i zmacać nią przemrożoną podłogę, by potem samej wypełznąć z błogosławionego ciepłostanu na tak zwane zakołdrze – do zimnych dreszczy czułam jak największą niechęć. Zaparłszy się więc w sobie rękami i nogami oznajmiłam swojej załodze, że ja bez Macieja nigdzie nie popłynę.

I, fakt, nie ja jedna miałam mieszane uczucia. Pływanie z naszym instruktorem bowiem, należało do tych z rodzaju niepomiernie ciekawych. Począwszy od przygody z achtersztagiem (taka metalowa linka ciągnąca się od czubka masztu aż do rufy), który to zerwał nam się niecnie, podczas gdy spokojnie kołysaliśmy się po wodach Jezioraka i wyrzucił nam naszego biednego instruktora za burtę, poprzez przygodę wyspową, gdy dotknięci nagłą potrzebą zrobienia czegoś szalonego, wymknęliśmy się cichcem z pola widzenia Kierowniczki Wyszkolenia Żeglarskiego, by następnie czmychnąć na jedną z malutkich wysepek usianych po jeziorze i na niej właśnie zapolować na dziką kaczkę, aż po przygodę trzcinową, gdy z pełną premedytacją wpłynęliśmy w trzciny by potem przez bez mała 20 minut próbować się z nich wydostać.

Kiedy jednak załopotały nad nami białe żagle, przed nami stanęła wizja regat, a osoby odpowiedzialne za nasze bezpieczeństwo zaczęły niknąć na oddalającej się kei, coś chyba w nas pękło a z gardeł mimowolnie wyrwało się rubaszne „Aaarrr!”. Jedyne, czego nam wtedy chyba zabrakło to rumu, harpunów i wielorybów ocierających się o burty. Tak czy inaczej, to były regaty – cztery wrogie sobie łódki, każda po czterech niedoszłych żeglarzy (żądnych krwi przeciwników) odzianych w dziko żółte kapoki z determinacją bijącą z ogorzałych twarzy.

Coś wisiało w powietrzu. Coś, co powodowało, że nasza czujność była wzmożona, mięśnie napięte, a umysły bystre, coś, co wydawało się napełniać żagle wiatrem i jednocześnie dodawać nam, jeszcze do niedawna szczurom lądowym, tego pierwiastka wodnego, który powodował, że tam, wtedy, podczas tamtych regat rodziliśmy się na nowo, jako inni ludzie – a krew nasza stawała się jakby coraz bardziej słona. „Jesteśmy wikingami” mruczeliśmy do siebie z dozą narcyzmu i, rzeczywiście czuliśmy się nimi. Nasza łódka cięła wodę coraz szybciej. W miarę jak rosła nasza wiara w to morskie pochodzenie, rosła też ilość wiatru łapanego w żagle. Tak jakby nasza łódź rozumiała na przestrzał, że oto my, spadkobiercy wikińskich umiejętności jesteśmy na niej i gnamy przez wodę właśnie po to by udowodnić naszą morskość, pirackość, a przede wszystkim żeglarskość.

Od udowodnienia tego wszystkiego dzieliła nas już tylko jedna łódź sunąca leniwie kilkanaście metrów przed nami. Spojrzeliśmy wtedy wszyscy na siebie i niewerbalnie uzgodniliśmy – miniemy ją blisko, tak blisko, by zobaczyć w oczach naszych nędznych przeciwników ten strach, to przerażenie i dramat – i tym samym ukoronować epickość naszej wielkiej przemiany.

I wtedy całą tą epickość diabli wzięli.

„Co oni robią..?” padło nagle w przestrzeń, gdy nasza konsternacja sięgnęła zenitu. Trójka naszych wrogów stała na jednej z burt i machała powoli rozprostowanymi ramionami w górę i w dół, podczas gdy czwarty załogant uwijał się przy rumplu i wyglądał na wyjątkowo podenerwowanego. Wyglądało to niesamowicie idiotycznie. Ktokolwiek wymyślił takie sygnalizowanie utraty sterowności, był człowiekiem albo bardzo złośliwym, albo wyjątkowo mało zabawnym. „To podstęp! Płyniemy!” wyrwało się nagle Tomkowi, a Staszek z mrocznym uśmieszkiem pokiwał tylko głową: „Nie zwiodą nas”. „Eeeej! Nie mamy sterowności!” w głosach wrogiej załogi dało się słyszeć przerażenie: „Odpadł nam ster! Nie mamy sterowności!”.

Jak Boga kocham, wpłynęlibyśmy w nich. Bez wahania, wierząc ślepo, że chcą nas niecnie podejść – płynęlibyśmy twardo tam, gdzie zaplanowaliśmy, ku wygranej, ku pierwszemu miejscu na piedestale żeglarskiej precyzji…

… Gdyby właśnie wtedy nie minął naszej łódki ich ster.

„Zwroooot!” i od zamienienia ich łódki w drzazgi podzieliły nas ledwie centymetry. Straciliśmy parę cennych minut – zwrot zabrał nam dość dużo z prędkości, niemal całkowity bark wiatru w miejscu, w które wpłynęliśmy, zabrał resztę, ale to i tak była niewielka strata w porównaniu z tym, co by się mogło stać, gdybyśmy nie skręcili. Czym prędzej zawiadomiliśmy o wypadku wrogiej załogi kadrę, mimo że kiedy oni swoją motorówką pojawili się na miejscu zdarzenia, było już nieco za późno. Inna załoga bowiem, nie miała tyle szczęścia co my i z całym impetem wpłynęła w uszkodzoną łódkę, wybijając w niej okienko i dewastując zupełnie kosz na dziobie.

Tak czy inaczej, wszystko skończyło się dobrze. Wygraliśmy regaty i zdaliśmy potem egzamin końcowy na młodszego sternika jachtowego. Kac po zielonej nocy dla wielu okazał się być łaskawy, a właściciele łódek stojących przy kei nieopodal naszych w końcu odetchnęli z ulgą. Wracając do domu Madzia raz za razem powtarzała z dumą, że od początku wiedziała, że to będzie wyjazd naszego życia i – niech to wszyscy święci – znowu miała rację, diablica.