"; ?>

paydayloans

Kartka z pamiętnika

Jeszcze kilka dni wstecz śpiewałam wieczorami przy akompaniamencie gitar - -… „już nie wrócę nad morze… nie nie nie nie…”. Teraz zmieniłam słowa tej piosenki „ już niedługo nad morze ,o tak tak tak.! „.A tego co tam przeżyłam , co widziałam i kogo poznałam nie zapomnę do końca swojego życia, to była niesamowita , momentami zapierająca dech w piersiach i przyprawiająca o skoki ciśnienia przygoda. Udało mi się ! Udało !!!

Zrealizowałam w końcu jedno z marzeń swojego życia. W maju 2008 r popłynęłam w rejs po Morzu Bałtyckim .

Naszą podroż rozpoczęliśmy w Świnoujściu. Chwile po przybyciu do portu nasz kapitan Radek zorganizował spotkanie w pobliskiej knajpie w celu integracji członków załogi i skoordynowania pracy w zespole. Z tych osób absolutnie nikogo nie znałam , na szczęście towarzystwo było mieszane i , co mi się rzuciło od razu w oczy- wszyscy uśmiechnięci , sympatyczni, otwarci . Pomyślałam sobie” Kinia, nic się nie bój, głowa do góry- będzie dobrze!” Pierwotnie bardzo ale to bardzo się krępowałam, jak to zwykle bywa na początku, ponieważ wszyscy byli ode mnie starsi i wydawało się, że bardziej niż ja obcykani w żeglarskim temacie. Ale ku miłemu zaskoczeniu nasza integracja przebiegła w ekspresowym tempie i pozwoliło mi to osiągnąć wewnętrzny spokój. Po obfitym posiłku postanowiliśmy bliżej poznać parametry naszej łódki o zagadkowo brzmiącej nazwie- ‘ Carter 30 0 Bagatelli . Kapitan poinstruował nas szczegółowo i upewnił się, że zakodowaliśmy wszystkie niezbędne informacje w kontekście wypłynięcia na otwarte morze. Każdy z załogantów musiał posiąść umiejętność wykonania kilku niezbędnych węzłów i nauczyć się terminologii jaka od tamtego dnia będzie nas obowiązywała podczas rejsu na tym przeogromnym akwenie wodnym .

Nastąpił wieczór. O tej porze niestety nie mogliśmy wypłynąć, gdyż na morzu szalał sztorm. Następnego ranka dopłynęły do naszego portu dwie załogi i razem z nimi ruszyliśmy przed siebie, w podróż naszych marzeń. Achhh jacy byliśmy szczęśliwi! Warunki atmosferyczne na morzu niestety wyjątkowo nam nie sprzyjały. Mocno wiało i było bardzo ciężko okiełznać bujanie łodzi. Już w pierwszych godzinach od momentu opuszczenia przybrzeża choroba morska okazała się silniejsza od nas samych. Czekałam tylko na swoją kolej, patrząc jak inni usiłują się przeciwstawić złemu samopoczuciu. Nasze morze i szlak, którym płynęliśmy oświetlał wysoko na niebie księżyc i niezliczone ilości gwiazd. W oddali kilkuset metrów było widać ogromne w porównaniu z naszą łajbą statki, które informowały nas o swojej sąsiedniej obecności przez wysyłanie sygnałów świetlnych i dźwiękowych. Każdy na naszym jachcie był odpowiedzialny za to, jak szybko i w jaki sposób dopłyniemy do naszego celu- czyli na wyspę Bornholm. Momentami przysypiałam ze zmęczenia przy sterze, ale mój duch ciągle czuwał i nie odebrał kontroli nad jachtem. Było niesamowicie zimno i nawet mój ciepły sztormiak, z którego do tej pory byłam niesamowicie zadowolona nie wytrzymywał tak przenikliwego zimna, tak więc na pokładzie nie obeszło się bez dodatkowych koców. Co 4 godziny wymienialiśmy się wachtami, ale mimo to nie było możliwości snu, gdyż bujanie łodzi było zbyt silne. I tak płynęliśmy w niepewności przez ok 30 godzin, cały czas na żaglach, do momentu kiedy na horyzoncie ukazał się naszym oczom ład, do którego tak dzielnie zmierzaliśmy. Mimo przemęczenia i kiepskiego samopoczucia do portu w Ronne weszliśmy „na jajeczko” z uśmiechem na twarzach . Mieliśmy okazję obejrzeć tam śliczne kolorowe domki, kościółek, centrum miasta, który zdobiła fontanna otoczona chroniącymi ja dookoła ślimakami.

Po kilku godzinach zwiedzania cala nasza grupa zebrała się na naradę, aby ustalić kto tego dnia będzie płynął na innej łódce, ponieważ tam brakowało osób. Bez wahania zgłosiłam się na ochotnika w celu integracji z innymi żeglarzami. Ostatecznie w trzyosobowym składzie popłynęliśmy do kolejnego portu- Tejn. Docelowo mieliśmy przybyć na godz. 18 , ale rozstawione sieci rybackie uniemożliwiły nam przemieszczanie się wzdłuż brzegu i musieliśmy znaleźć jakąś alternatywę. Niebo było zachmurzone i zamglone- tej nocy ani księżyc, ani gwiazdy nie oświetlały naszej trasy żeglugi. Potrzebowaliśmy „oka”, które będzie nam wytyczać bezpieczną drogę. W związku z faktem, że nic nie jest mi straszne a i wzrok mam całkiem dobry, postanowiłam pełnić tą odpowiedzialną funkcję. Płynęliśmy długo, w niesprzyjających warunkach.. Palce u rąk mi mocno zesztywniały i częściowo straciłam nad nimi kontrolę, ale starałam się uporać z przenikliwym zimnem i nie dawałam za wygraną. Za wszelką cenę chciałam uchronić naszą łódkę przed nieprzewidzianymi problemami. Obok nas przepływały potężnych gabarytów statki, które generowały wysokie fale, wprawiając zarazem naszą łódkę w spore wibracje. Chwile po północy dopłynęliśmy ostatecznie do celu. Tam czekała już na mnie załoga z pyszną gorącą kolacją i ciepły kaloryfer. Achhh… jaka to przydatna rzecz na morzu . Wieczorem odbyło się kolejne spotkanie, na którym nie zabrakło szant, śpiewów, dźwięków gitary i różnych smakołyków. Kolejnego dnia wraz ze wschodem słońca pobudka, klar na łódce i przygotowania do postawienia żagli. Płyniemy na kolejną wyspę- Christianso!! Hurra! Pogoda nam bardzo dopisała , świeciło słońce, które jednocześnie penetrowało naszą skórę nadając jej czerwono-brązowy odcień. Ku naszej uciesze na wyspę dotarliśmy przed zachodem słońca i mieliśmy jeszcze szansę zapoznać się z urokami tej wyspy. Pierwsze wrażenie wręcz piorunujące. W życiu nie pomyślałabym, że istnieje takie miejsce na świecie. Tak bajkowa kraina, gdzie życie toczy się własnym rytmem, a czas zatrzymał się w miejscu. Christianso liczy około stu mieszkańców, nie ma psów ani kotów, a do sklepów pływa się promami. Coś niewyobrażalnego, to trzeba zobaczyć na własne oczy -ewidentna enklawa. Dokonując opisu maleńkich, różnobarwnych domków, baszt, murów, które kiedyś okalały wyspę i otaczające ją zewsząd morze, to i tak nie odzwierciedli tego co tam naprawdę się dzieje. Istny raj na ziemi.

Kolejnym etapem naszej eskapady był Nexo. Płynęliśmy całą noc, ale nie byliśmy zmęczeni, lecz świadomi, że kres naszej morskiej przygody tuż, tuż… .

W samym już porcie zaprzyjaźniliśmy się z rybakami z Polski i korzystając z okazji zapytałam się, czy mogliby naszą załogę obdarować świeżymi rybkami prosto z morza. W darze otrzymaliśmy filety z dorsza – rewelacja. Wieczorem na naszej Bagatelli zorganizowaliśmy imprezę pożegnalną –frekwencja 100%. Kilkugodzinny maraton przebiegł pod katem dzielenia się wspomnieniami i emocjami jakie nam towarzyszyły podczas rejsu. Kolejnego dnia obraliśmy południowy azymut, kierując się w stronę Świnoujścia.

Wraz z przyjaciółką usmażyłyśmy podarowane dorsze i najwyraźniej wszystkim smakowały, bo zachwytom nad naszymi kulinarnymi umiejętnościami nie było końca.

Dobra, będę szczera i dodam, że sprzątania też sporo, bo kuchnia wyglądała jak po przejściu tornada…zaszalałyśmy z Martą przy przygotowaniach. Płynęliśmy tak przez kilka godzin w świadomości, że to już ostatnie godziny w tym samym składzie i za chwilę podążymy już transportem ziemnym do swoich domów. Tomek wciąż sypał kawałami, Marta kręciła filmiki i cykała fotki, Seba dzielił się swoimi mądrościami życiowymi”, a Michał podśpiewywał „hey hey hiszpańskie dziewczyny”. Było cudownie i naprawdę bardzo sympatycznie.

Po drodze do Dźwinowa postanowiliśmy opłynąć Wolin, lecz z powodu faktu, że wysokość naszego masztu osiągała ponadwymiarowe 13 metrów, a bezpośrednio przed nami ukazał się most musieliśmy powrócić na poprzednio obrany azymut. Przed końcem dnia byliśmy już w naszym porcie docelowym . Nigdy nie zapomnę tej mocno krwistej barwy słońca , w który wbijał się cień wielkiego statku, nie zapomnę tez troskliwej miny kapitana, który miał do nas bardzo dużo cierpliwości i wyrozumiałości. Moja radość sięgała zenitu. Udało się. Pomyślałam wtedy, że warto marzyć i przypomniały mi się słowa piosenki Rynkowskiego - „Ludzie nie sprzedawajcie swych marzeń, nie wiadomo co się jeszcze wydarzy”. Jeszcze kilka lat temu to było dla mnie takie odległe, wręcz nie do zrealizowania, ale swoim uporem i wytrwałością w dążeniu do celu udowodniłam sobie, że wszystko jest do osiągnięcia jeśli się tego naprawdę mocno chce.

Bycie na morzu pozwoliło mi poznać siebie jakiej do tej pory nie znałam, dostrzec swoje mocne strony i nauczyło je umiejętnie wykorzystywać w trudnych sytuacjach. Czułam się innym, ale przede wszystkim wolnym człowiekiem od tego zgiełku miejskiego, hałasu i tłoku. Przez kilka dni byłam tylko ja, moi znajomi z rejsu, nasza Bagatella i bezkresne morze.

Miałam możliwość poznać swoje potrzeby, swoje wnętrze, sprawdzić się w ekstremalnych warunkach, a także poznać ciekawe osobowości. Życzę wam wszystkim abyście mogli poczuć tą wolność, pokonać swoje lęki i poznać swoje zachowanie w niecodziennych sytuacjach. Morze uczy pokory i daje możliwość poznania tego lepszego, widocznego tylko od strony wielkiej wody świata.

Z żeglarskim pozdrowieniem
Kinga!!!