"; ?>

paydayloans

Zawisza Czarny - relacja z rejsu

Grudzień 2007 pozwolił nam na odbycie rejsu stażowo-szkoleniowego po wodach Morza Śródziemnego. Dzięki zaangażowaniu i wysiłkom organizatorów udało się przezwyciężyć wynikłe w ostatniej chwili problemy związane z czarterem żaglowca Pogoria, którego remont się przedłużył, i doprowadzić projekt wyjazdu do sfinalizowania.

Dosyć długi lot samolotem zakończyliśmy w Maladze w Hiszpanii. I tu pierwszy szok - można zdjąć kurtki, polary, czapki, rękawiczki. Świeciło słońce a temperatura niespotykana na naszych szerokościach geograficznych dochodziła do prawie 20 st C!!! Szybko znaleźliśmy całkiem przyjemny hostel i po szybkim prysznicu popędziliśmy zwiedzać miasto. Szokiem były świąteczne ozdoby wiszące na palmach. Jako iż nie ma tu miejsca na opisy tras spacerowych po Maladze powiem, że miasto wzbudziło dość mieszane uczucia. Z jednej strony środziemnomorska architektura i przepych, z drugiej biedne, brudne dzielnice. Może częściowo dlatego wstaliśmy z samego rana następnego dnia, by wynajętymi autami pojechać na Gibraltar - do krainy małp. Wesołe te zwierzęta zamieszkujące półwysep okazały się bardzo przyjazne - skakały po torbach foliowych turystów, gryzły, zdażyło się nawet, iż załatwiły się na jednego z załogantów. Po powrocie dosyć entuzjastycznie przyjeliśmy wiadomość, iż nasz statek stoi już w porcie.

W zastępstwie wspomnianej już Pogorii zaokrętowaliśmy się na równie znany i mający grono swych fanów szkuner s/y Zawiszę Czarnego. Po ostatecznym przybyciu całej załogi –oprócz członków sekcji płynęły także dla nas osoby „postronne”- ustalono podział na wachty. I tu pierwsze zaskoczenie. Liczyły ok. 9-10 osób. To tyle, co załoga niemałego jachtu morskiego!

Ustalono podział na cztery wachty: trzy nawigacyjne i jedną kambuzową, z tym że zmieniały swoje role każdego dnia. Nikomu nie groziło więc spędzenie rejsu wyłącznie w „kuchni”. Każdemu przydzielono własna koję w kubryku. Jego niewielkie rozmiary spowodowały dosyć znaczącą ciasnotę, jednakże doprowadziła ona wyłączanie do integracji załogi, budowaniu przyjaźni oraz wzajemnego zaufania. Drugi dzień na żaglowcu ukazał różnice w sposobie bycia między jachtami a jednostkami wielkości Zawiszy. Panowały bardziej „służbowe” relacje z kapitanem i załogą stałą, zapanował porządek co do ról pełnionych przez poszczególnych załogantów. Hierarchiczne podporządkowanie zwiększa bowiem bezpieczeństwo żeglugi na jachcie tych rozmiarów. Działają tutaj dużo większe siły niż na mniejszych jednostkach, osprzęt jest też nieco bardziej archaiczny.

Szybko poznaliśmy załogę stałą: dwóch kapitanów, wyśmienitego kuka lubującego się w czosnku, krzykliwego i władczego, aczkolwiek drobnej postury bosmana, motorzystę śpiącego w siłowni jak i mechanika dosyć dosadnie zwracającego uwagę na wszelkie niedociągnięcia, szczególnie bosmana. W tym czasie odbyliśmy też ćwiczenia z obsługi żagli oraz ich nazewnictwa. Tutaj nie było prosto jak na slupie – fok i grot to tylko minimalna część spośród ok. 10 żagli stawianych jednorazowo. Każda wachta otrzymała zadania i zaczęliśmy ćwiczenia. Godny zaznaczenia jest fakt, iż fały czy szoty były grubsze niż cumy na niejednym 30-tonowym jachcie. Ogromne siły działające na żagle i olinowanie zmusiły nas od zachowania znacznie większej czujności niż na jeziorach. Tutaj o wiele łatwiej o wypadek-stratę ręki czy chociaż tylko zmiażdżenie palców. W tym dniu dość ciekawe okazało się też pomaganie w przyrządzaniu posiłku wyśmienitemu kukowi, a później zmywanie po ponad 40 osobach. Teraz każdy „kambuzownik” może bez lęku podjąć się pracy w kuchni po wigilnej kolacji dla całej rodziny.

Wyjście naznaczono między 2200 a północą. Tych, którzy spali w swoich kojach obudził głośny i szybko znienawidzony dzwonek alarmowy. Poderwałby chyba umarłego! Gorszy dzwięk od niego miał chyba tylko wentylator w kubryku. Zapowiadane przez niemieckie stacje prognozy nie sprawdziły się i na wyjściu spotkaliśmy małą falę i lekki wiaterek. Gdy podjęto decyzję o postawieniu żagli (zapowiedzianą jak zwykle przy użyciu dzwonka) zaskoczenie wzbudził brak jakichkolwiek urządzeń do wybierania lin. Tym sposobem trzy osoby pompowały fał, nieraz dwie zbierały luz przez nagiel. Wcale niełatwe zadanie, przynoszące jednak dużo satysfakcji gdy zakończyło się powodzeniem. Wkrótce doszliśmy do takiej wprawy, że niejeden stoper czy kabestan na czarterowej łódce mógłby się wstydzić.

Brak wiatru, ciężar, ale przede wszystkim rodowód żaglowca uniemożliwiły skuteczną żeglugę i musieliśmy wspomagać się silnikiem. Jako jeden z niewielu w europie pochodzi on z niemieckiego u-boota z czasów II Wojny Światowej. Zabytek w pełni sił, zdecydowanie warty obejrzenia, do tego jeden z niewielu, jakie są jeszcze w użyciu na świecie. Sam Zawisza z kolei był kiedyś kutrem rybackim, został jednak gruntownie przebudowany na żaglowiec. Mimo tego, jego prędkości pozostawiały nieco do życzenia. Nie można mu za to odmówić dzielności i sprawności w morzu.

Wachty nawigacyjne okazały się także różne od tych znanych z poczciwych jotek, opali, nefrytów itd. Tutaj każdy miał przydzieloną ściśle określoną funkcję - trzy „oka”, sternik, asystent przy mapie. O ile obserwacja nie nastręczała większych trudności, o tyle sterowanie łodzią o długości ponad 40 m i ważącą 300 t wymagało wprawy i wczucia w ruch statku. Jego opóźnione reakcje początkowo powodowały wachania kursu po ponad 10 st w obie strony. Z czasem opanowaliśmy jednak i tą trudną sztukę. Niestety, moje wachty wypadały często w nocy, nie dane mi było więc podziwiać widoków oferowanych przez hiszpańskie wybrzeże, nadrabiałem to jednak w ciągu dnia obserwując dosyć pofałdowany teren, góry nad brzegiem morza, rozciągnięte miasteczka. Temperatury w nocy dające się we znaki w dzień szybko rosły, a słońce nastrajało do drzemki na decku, z czego niemała część załogi korzystała. Permanentny brak wiatru i znikome falowanie uchroniły większość z nas przed chorobą morską pozwalając cieszyć się żeglugą. Niezwykle ciekawe jak zwykle okazały się „światełka” statków noszone przez nie w nocy. Największą zagadka była identyfikacja rybaków często zmieniających kurs i oślepiających nas szperaczami, liczenie okresów i charakterystyki latarni morskich czy rozpoznanie miast leżących blisko siebie na zaciemnionym brzegu. Także nocne manewry - szczególnie praca na bukszprycie kilka metrów przed dziobem i nad wodą mogły niektórym przynieść pewną ilość adrenaliny. Poruszanie się po rozciągniętych stalówkach wymagało nieco wprawy, czasem może i odwagi.

Szybko dotarliśmy do mariny w Walencji. Dopiero tutaj zobaczyliśmy jak manewruje się żaglowcem, nieposiadającym przekładni. Bieg wsteczny uzyskuje się na Zawiszy poprzez uruchomienie na nowo silnika, ale w drugą stronę. Gdy zbliża się betonowe nabrzeże, ma się wrażenie, że trwa to nieskończenie długo. Ponieważ nie mam zamiaru pisać przewodnika turystycznego, powiem tylko iż Walencja w trakcie krótkiego postoju wywarła na nas niesamowite wrażenie, a to za sprawą urokliwych uliczek i śródziemnomorskiej architektury. Niecały dzień minął szybko i wieczorem wyszliśmy w morze by zdążyć na czas do Barcelony. W tym czasie także większa cześć załogi skorzystała z prysznicy zamontowanych na jachcie. Mieliśmy bowiem do dyspozycji oprócz toalet także prysznice i umywalki! Zdziwienie wzbudziły kafelki na podłodze…

Dalsza żegluga nie różniła się wiele od poprzedniego etapu. Rytm wacht, gry i wspólne śpiewanie w kubryku, liczne obowiązki i sprzątanie rejonów wyznaczanych codziennie przez bosmana sprawiły, że ostatnie dwa dni minęły naprawdę szybko. Dane nam było też wejść na fokmaszt - widok rozciągający się z tamtąd wielu zaparł dech w piersiach, inni wręcz nie chcieli zejść znów na pokład. Lekkie kiwanie na dole, na wysokości radaru dało już się odczuć nieco silniej. Mi osobiście zawsze przychodzi na myśl zagadnienie stateczności jachtu w takich momentach. Dlaczego on się nie chce przewrócić?

Ostatnie dojście do kei w Barcelonie i załoga została wyokrętowana. Sprzątnięty jacht czekał na nowych podróżnych. Część z nas udała się do Polski, inni zostali w mieście by je zwiedzić. Mogę powiedzieć tylko tyle, że wywarło jeszcze lepsze wrażenie niż Walencja. Dość dużym problemem była komunikacja zasadniczo we wszystkich odwiedzonych portach. Mimo najszczerszych chęci nie udało nam się zawrzeć znajomości z autochtonami. Bariera językowa z ich strony okazała się nie do przebycia. Na nasze pytania czy mówią w jakimkolwiek ludzkim języku: angielskim, niemieckim, polskim, czeskim, rosyjskim, francuskim reagowały, najczęściej przez nas zagadywane „hiszpańskie dziewczyny” tylko natychmiastowym powiększeniem źrenic w geście zdziwienia.

Osobiście uważam, że mimo małej liczby godzin pod żaglami, rejs zakończył się powodzeniem, a to za sprawą wyśmienitych ludzi, którzy płynęli, a także przypominając o porządku i jednowładztwie na jachcie, o czym coraz częściej żeglarze zapominają. Niestety, statek to nie miejsce na demokrację. Bolesne ale prawdziwe. Żaglowce pokazują to bardzo dosadnie. Wielu z nas jednak ma zamiar kontynuować przygodę z tego typu jachtami, więc chyba nie jest tam aż tak źle?

Radek
Radek

[GALERIA] - zobacz zdjęcia z rejsu i wyprawy !